Lubelski napisał(a):
Czy będąc obecnie z mężczyzną czujesz ulgę czy raczej zapełniając samotność pozbawiłeś się spokoju sumienia. Nie odbierz tego tak, że sugeruję ów brak spokoju sumienia, po prostu szczerze pytam. Jeszcze raz za cenny wpis i trafne spostrzeżenia.
To ciekawe pytanie i raczej złożona jest to sprawa. Z jednej strony czuję się przywiązany do katolickiego systemu wartości, na fejsbuku mam cały czas znajomych z kręgów katolickich więc moja ściana jest zapełniona katolickimi grafikami, komentarzami, postami o wydarzeniach wspólnot, o ŚDMie, które wrzucają. Poza tym z moim partnerem chodzimy do kościoła, staramy się regularnie. Ja bardziej z potrzeby, bycia "fair", on bardziej z przyzwyczajenia, zaczął chodzić jak mnie poznał, wcześniej nie miał z kim. Jest antyklerykałem, ale lubi słuchać Mszy (jakkolwiek tradsowo to brzmi). Więc wracając do pytania, kontakt z religią mam i kiedy jestem w kościele niekomfortowo się czuję, pewnie czuję się jak większość bywalców czyli słucham a nie słysze, tyle że nie z lenistwa lub jakiegokolwiek innego powodu, a z musu. Nie jestem głupi, nie chcę być schizofrenikiem i Panu Bogu świeczkę a facetowi ogarek.
Pewnie wiedziony niepokojami sumienia też tu wróciłem. Czuję jednak ulgę, że już nie żyję w oderwaniu od rzeczywistości. Nie umiem tego wyrazić, przepraszam - chodzi mi o to, że będąc zaangażowanym sercem i cialem (teraz tylko muzyką), tak jak już napisałem w poście wyżej, byłem tylko w tym, wszystko się wokół tego kręciło, wokół nawracania się, wokół tego że "ojej, jest wtorek, jest spotkanie, a ja sobie zwalłem bo nie wytrzymałem, powinienem iść do spowiedzi,a nie nie ma spowiednika, to co teraz itd itp". A życie umykało mi przez palce. Teraz zaś mam do kogo wracać, o kim myśleć, za kogoś być odpowiedzialnym. Nie wiem czy to ulga.
Podsumowując, teraz czuję że żyję w świecie, a nie jestem świeckim mnichem oderwanym od rzeczywistości. Moja tragedia jednak polega na tym, że ponieważ jestem gejem, nie mogę żyć w świecie, jednocześnie być blisko Boga i świadczyć i jednocześnie nie być sam. Przez lata pustkę zapełniałem religijnością i zaangażowaniem, teraz zapełniam relacją. Chciałbym oddychać pełną piersią, ale nie umiem. Bo przeszłość wraca, a przyszłość niepewna. Czasem mam odruchy obronne że zginę w piekle i powinienem jak najszybciej rzucić faceta, zacząć znowu się starać. Ale potem przychodzi tęsknota, by ktoś MÓJ mnie przytulił, objął, zatroszczył się o mnie....
Bardzo bym chciał być fair wobec swojego faceta. Robi się poważnie, jestem coraz pewniejszy co do nas. I boję się - nie że go zdradzę, albo nie będziemy mieli z czego żyć, kiedy zdecydujemy się mieszkać razem. Boję się, że będę nieszczęśliwy bo cząstka mnie będzie tęskniła za życiem w wolności od grzechu. Jednak z drugiej strony jest to obawa obłudna, bo nie miałem problemów z tym, by co jakiś czas zgrzeszyć przeciw czystości (gdy byłem sam).
Paradoks na paradoksie. Nie proszę o pomoc. Już przeszedłem wiele etapów w życiu - od pogodzonego z orientacją fana ukrytego życia, wspólnoty modlitwy z innymi homoseksualistami, przeciwnika nawet białych związków, przez napalonego na tezy R. Cohena, potem nimi zdegustowanego, a na dniu dzisiejszym skończywszy.
Dzięki za odzew. Proszę moderatora o sprawdzenie - może te wypociny nadają się do innego działu, by tu nie zaśmiecać, zostawić miejsce na innych.