Chrześcijanin homoseksualny
Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię (Mt 11)

Forum Dyskusyjne

Chcesz się z nami podzielić swoimi doświadczeniami? Szukasz odpowiedzi na trudne pytania? Zapraszamy do naszej grupy dyskusyjnej poznaj nasze zdanie...

Artykuły

Poznaj historie niektórych z Nas... Znajdź coś dla siebie... Spójrz na różnych ludzi, o podobnych skłonnościach homoseksualnych, którzy żyją zgodnie z Biblią

Kontakt

Masz wątpliwości, a nie chcesz od razu pisać na forum? Masz jakieś uwagi dotyczące strony, naszego forum? Napisz do nas !

Małe codzienne cuda

wierzący homoseksualista Jak dziś pamiętam pewną niedzielę sprzed paru lat; byłem wtedy smutnym, pozbawionym pewności siebie dwudziestoletnim homo, bardzo przestraszonym własnymi nędznymi zapatrywaniami na przyszłość. Cotygodniowym zwyczajem wybrałem się do kościoła. Całą mszę siedziałem przygnębiony.

Jednak kiedy przyjąłem Komunię świętą, nagle, bez jakiegoś zewnętrznego powodu, poprawił mi się nastrój, wzrosło poczucie własnej wartości, po prostu zajaśniało nade mną Słońce.

Autosugestia – powie sceptyk. Ale dla mnie to jeden z tych małych, chciałoby się powiedzieć: codziennych cudów, tych pomyślnych układów zdarzeń i niezwykłych zbiegów okoliczności, które czynią serce lekkim, a życie pięknym. Jakie inne mnie spotkały? Do najważniejszych zaliczyłbym spotkania z fantastycznymi ludźmi, świeckimi i duchownymi, wierzącymi homo i hetero. Spotkania, które umacniają w wierze i wzbogacają intelektualnie. To stara prawda, że Bóg działa przez ludzi. I druga, że trzeba dać Panu Bogu szansę.

Pierwszy raz o tym, że jestem homo, powiedziałem kiedyś księdzu na spowiedzi. Ta rozmowa była dla mnie bardzo cenna i ważna, ale z różnych przyczyn kontakt na dłuższą metę nie wypalił. A ponieważ w tamtych czasach (rok 2007) wiele mądrego na interesujący mnie temat łączenia wiary katolickiej i odczuć homoseksualnych wiele się jeszcze w Internecie nie pisało, zdecydowałem się założyć bloga. I właśnie poprzez bloga poznałem wielu wspaniałych ludzi. Ten blog, jak i tamta komunia, to była taka dana Panu Bogu szansa; resztę zrobił sam.

Tych parę lat temu mogłem mieć poczucie „samotności w tłumie” , niezrozumienia, braku osoby, której po pierwsze mógłbym się wylać, a po drugie – znaleźć u niej zrozumienie. Dziś wiem, że takich jak ja, czyli homoseksualnych katolików starających się kroczyć drogami wskazanymi przez Pana, jest bardzo wielu. Dla mnie ta świadomość jest niezwykle krzepiąca. I chciałbym – o to się też modlę – by każdy młody chłopak i każda dziewczyna, która odkrywa w sobie konflikt między odczuciami homoseksualnymi a wiarą miał świadomość tego, że nie jest sam czy sama.

Trochę ponad rok temu w Stanach ruszyła mądra i ważna akcja „It gets better”. Być może (taką mam nadzieję), w Polsce problem samobójstw nastoletnich gejów i lesbijek nie istnieje; być może w Polsce wciąż tak bardzo staramy się ukrywać, że i prześladowania na tym tle nie są nazbyt ostre. Ale i za mną w podstawówce i w gimnazjum ileś razy wołano „pedał”, a na pierwszym roku studiów na liście obecności ktoś dopisał „gej”. Nie było to nic przyjemnego.

Jednak z każdym kolejnym rokiem łatwiej był mi łatwiej – wzruszać ramionami na ludzką głupotę, nie zwracać na siebie uwagi, koncentrować się na tym, co wokół mnie piękne; w ogóle łatwiej żyć. Dziś czuję się naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Mam plany, mam marzenia, lubię siebie i swoje życie. A jaka w tym rola Boga? Działał przez swoje sakramenty i przez ludzi; prowadził właściwą drogą, nawracał na nią, gdy przychodziło mi do głowy, by z tej właściwej ścieżki zejść gdzieś na bok. I wierzę, ba, jestem pewien, że szczęśliwie przeprowadzi mnie przez całe życie. Z doświadczenia wiem, że warto Mu zaufać.

Bloger h.c , homo-catholicus.blog.onet.pl

Po co komu Bóg.

Historia muru i jarmarcznych okularów słonecznych

Po co komu Bóg? Na co mi ten cały skostniały Kościół? Tam są tylko „moherowe berety”, nikogo młodego nie uświadczysz. Siedzisz albo co gorsza stoisz przez godzinę, gapisz się na to wszystko… Kiedyś, w czasach Twojej młodości, też tak było, ale wtedy starałeś się to zrozumieć. Teraz już tylko gapisz się i myślisz sobie: „Po co ja tu jestem. Jestem gejem, to jest moja tożsamość. Bóg mnie nie chce, w sumie jak tak, to ja jego też nie. Nie mogę kochać jak chcę, nie mogę być ze swoim chłopakiem, to trudno – do widzenia”. Koniec mszy świętej – z ulgą wychodzisz. „No! Teraz czas na normalne życie”. Tyle, że ono jest… jeszcze gorsze.

Tak pewnie myśli czy myślał każdy z nas. Jeden dokładnie tak samo, drugi nieco inaczej, a trzeci w sposób może nieco bardziej dyplomatyczny. Ja też tak myślałem, w zależności od mojego wieku przerobiłem namacalnie wszelkie możliwe i dostępne dla intelektu, serca oraz intelektu i serca sposoby ułożenia sobie tego wszystkiego.

Kiedy okazuje się, że kasa nie daje już frajdy – nie dlatego, że masz jej nadmiar, ale dlatego, że czujesz się już wystarczająco niezależny; kiedy siedzenie w pracy po godzinach nie daje już poczucia spełnienia; kiedy przyjaciele mówią Ci: „Z chęcią się spotkamy, ale wiesz – jutro”, to musisz zacząć myśleć: „Kurczę, coś tu jest nie tak”. Wtedy dochodzisz do wniosku, że jako homokatolik – czy katolik homo, żyjesz w świecie nieustannych pozorów.

Wtedy kiedy jesteś „inside the world”, masz wrażenie, że owszem, istniejesz – ale nie na serio, bo nikt lub niewielu o Tobie wie (o ile sam przed sobą już to przyznałeś – nie mówię o pogodzeniu się z tym, bo to proces rozciągnięty w czasie). Na pytania, czy masz dziewczynę, odpowiadasz: „tak”. Do perfekcji opanowałeś sztukę zapewniania o tym na jednym wydechu. Kiedy zaprzeczasz – jesteś „nadczłowiekiem”, bo później mierzysz się z lawiną pytań, dociekań, albo wychodzisz na snobistycznego singla – co w pewien sposób Ci pochlebia, lecz tylko powierzchownie. Światowe pozory.

W Kościele też jesteś, i też nie na serio – bo wiesz kim jesteś, i doskonale wiesz (wszak obiegowa opinia wyraża się w Twoim głosie wewnętrznym), że Kościół nie znosi takich jak Ty, a ten cały motłoch to grupa hipokrytów, którzy rączki składają, a jeśli dowiedzieliby się o Tobie, to te same rączki poczułbyś na swojej twarzy jako gruchoczące Ci szczękę pięści. A więc pozory koscielne.

Biorąc pod uwagę, że jesteś homo, masz świadomość swojej nieustającej, nieokiełznanej intelektualnej zabawy Twojego serca i rozsądku. Wyszedłszy od tego, musisz w pewnym momencie dojść do wniosku, że sam jesteś zatem pozorem – nie, lepiej brzmi pozorantem – choć też nie; faktycznie: jesteś pozorem człowieka i swojej skrzywionej orientacji. Hm. A kiedy jesteś nie-pozorem, prawdziwy? Odpowiedź brzmi: nigdy, wszak ta prawdziwość jakkolwiek na nią nie patrzeć, też jest przecież pozorna.

I tu dochodzimy do muru. Jeśli jesteś człowiekiem, który włożył ciemne okulary, na dodatek mizernej jakości, to może i ten mur Ci się spodoba – i dalej będziesz sobie tak żył pod tym murem.

Ale nie! Możesz jeszcze zrobić jedno – odwrócić się tyłem do tego muru. „Uff, super, nie widzę muru”. Tylko nie ściągaj wtedy tych ciemnych okularów, bo to, co się ukaże Twoim oczom, będzie gorsze niż nieustanne gapienie się na ten mur i powtarzanie w duchu: „Tego muru nie ma, tego muru nie ma, tego muru nie ma…”. OK, to też jest jakiś sposób na życie.

Jak już jednak ochrypniesz od tego mówienia, a neuronom znudzi się przeskakiwanie – zamilkniesz. I… to będzie najlepsze, co Ci się mogło przydarzyć. Wtedy dopiero będziesz mógł usłyszeć zza tego muru mocny, donośny, męski i delikatny jednocześnie głos, który będzie Cię do siebie wołał, prosząc jednocześnie, żebyś zaufał i cierpliwie poczekał, bo On – ten głos – już się wziął do roboty, i już ten mur systematycznie demontuje.

To będzie Jezus Chrystus. Twój Przyjaciel. Jeśli zechcesz, podczas gdy On będzie ten mur rozbierał, możesz sobie z nim pobyć i pogadać. Wielu rzeczy się możecie wzajemnie o sobie dowiedzieć. Serio. Może nawet w ostatniej fazie tej duchowej rozbiórki owego muru – tak solidnie przecież przez Ciebie wzniesionego! – postanowisz się przyłączyć i pomóc Jezusowi.

Ej, no przecież jesteś w sumie błyskotliwy, więc skoro On się Tobą zainteresował, zaangażował i sprząta po Tobie (jak dobrze, przecież Ty tak nie lubisz tego robić!), to chociaż wypadałoby mu pomóc w ostatnim etapie – prawda?

Przyłączysz się?

Jesteś Człowiekiem. Jesteś katolikiem. Jesteś gejem. Jesteś dobry – przynajmniej tak o sobie myślisz wiele razy w ciągu dnia. Więc wiem, że się przyłączysz. Pomożesz mu. Warto. Pozory znikną. Wtedy zaczniesz BYĆ.

Wybudowałem taki mur – trochę samodzielnie, ale potem tylko to nadzorowałem. Budowniczym były te wszystkie obiegowe opinie na temat Pana Jezusa i Kościoła. Mój mur był ekstra – bo wysoki i potężny. Doszedłem do niego.

Stanąłem.

Myśl: „Ale ekstra mam mur!”. Refleksja: „Jak tu samotnie i pusto”. Rozsądek: „Uspokój się wreszcie”. Serce: „Poczuj ciszę i pokój”. Duch: „Słyszysz Jego głos? On jest za tym murem i woła Cię, a rękami wyłamuje cegła po cegle”.

Ja – …

Jestem po drugiej stronie. Opowiem Ci, jak się udało tego dokonać.

Część Druga

Stoimy przy murze, stoimy, ale go nie widzimy, patrzymy i stoimy…. Jak już się nastoimy przy tym murze, popatrzymy sobie przez te nasze lanserskie okulary, poudajemy troszeczkę, że tego muru tu nie ma i wreszcie jak na chwilę zamilkniemy to… - usłyszymy delikatny głos zza muru.

wierzący homoseksualista Siłą rzeczy, odruchowo, ściągniemy swoje wybajerowane okulary i dostrzeżemy to nasze budowlane cudo – w pełnej okazałości. Mam przekonanie, że nie trzeba się bać tego muru, wszak przecież znamy go doskonale – to nasza autorska konstrukcja. To my dobieraliśmy cegłę, mieszaliśmy zaprawę, mozolnie przez wiele lat układaliśmy kamień po kamieniu, i dalej kamień po kamieniu… Taak to solidna konstrukcja. Możemy sobie pogratulować.

Dobra, ale słyszymy znowu ten głos, tak, to jakiś znajomy głos. To głos zza muru. Jest słabo słyszalny, ale słyszysz, jest inny od tych które znasz – mocny i powabny jednocześnie, wyraźny i zawoalowany, twój a jakby nie pochodzący od Ciebie… ten głos, to… - głos Pana Jezusa, stojącego za ścianą tego muru. Nic nowego? Jasne, przecież to wiesz. Od dawna wiesz, że On tam jest – i to dla Ciebie nie jest żadna niespodzianka, przecież mur miał służyć właśnie temu, żeby każdy wiedział gdzie się rozpoczyna jego wolność a gdzie kończy.

Czujesz, że ten Jego głos jest słaby, zraniony – no, nie dziw się, przecież jak budowałeś ten mur, to nie raz oberwał od Ciebie różową cegłówką, nie raz przez przypadek, innym specjalnie – bo za dużo gadał! Ale co gorsza – głupio gadał! Pan Jezus stoi po tej drugiej stronie, dostał w głowę, ręce i bok kamieniem należącym do Ciebie, ale i tak tam stoi i czeka. Wiesz że mówił, słyszysz że mówi nadal – mimo, że w gardle sucho od pyłu.., nie udawaj - no przecież słyszysz…

A w myślach masz: Mur, mur, mur – uderz głową w mur, rozbij go, zrób to tak, albo inaczej, użyj tego narzędzia albo innego … Ok, dobra rozburzmy ten mur - decydujesz, w jaki sposób, kurczę – dalej, dalej, myśl, myśl hmmmmm, kurcze czym, czego użyć, jakiś młot, siekiera, dłuto, piłka nożna, czołg – jasne, skąd go weźmiesz? A Głos…. On dalej coś mówi – tylko co?.... „Szczelina, zrób tylko szczelinę…, resztę zrobię sam, proszę Cię synku – szczelinę tylko” Szczęka Ci opada… nie martw się – nam wszystkim, zawsze i nieustannie... Dobrze, Panie Jezu, szczelina – w jaki sposób… ….tak myślę, że musimy użyć takiego narzędzia, którego nie balibyśmy się używać względem nas samych.. wiertarka – odpada, młot – jak kto woli, czołg-no przecież nie ma go skąd wziąć, ale jest jedno co zawsze jest, co mamy w sobie, głęboko w sercu, coś czego pragniemy tak mocno, że w imię tego wznosiliśmy ten mur, bo miał on nam dać wolność w tym właśnie naszym pragnieniu… MIŁOŚĆ. Podejdź do muru, dotknij go, oswój się z nim na nowo, poczuj się z nim zjednoczony, poczuj jego ogromny lichy chłód i zimno, mimo że tak duży i aleksandryjski, przytul się do niego i poczuj do niego MIŁOŚĆ.

Powiedz do Pana Jezusa, który jest po drugiej stronie, że Go kochasz mimo wszystko, mimo że cegły, te cegły są takie zimne, mimo że to i tamto – niech te kamienie usłyszą, niech przejdzie przez nie twoje słowo Miłości, skierowane do Pana Jezusa…. Szczelina – tak, jest udało się – mur ma rysę, pękł – Pan Jezus da radę. Patrzysz, a tu w mgnieniu oka jest przejście, otwór wystarczający abyś mógł przejść wyprostowany, nie musisz się zginać pod jakimkolwiek ciężarem braku: akceptacji, siły, optymizmu, radości, zaufania, przechodzisz wyprostowany – i co widzisz, Pana Jezusa z rękoma wyciągniętymi do Ciebie… On tu czekał, teraz słyszysz jego głos bez używania słów, rozumiesz ten język – przecież od zawsze czułeś to ciepło i to dziwne uczucie w sercu… Jedno słowo wystarczyło byś był po drugiej stronie muru.. Zaufałeś.

Jesteś tam i jak jest? Co widzisz?

Domyślam się, że wielu z nas widzi NIC, widzi pustynię NIC, widzi miasto NIC, widzi Tajgę NIC itd. Może i to jest NIC, ale nie ma tam - SAM. Jesteś z Jezusem – człowiekiem, który dostał od Ciebie cegłówką w głowę i Bogiem, który wydostał Cię przez szczelinę w murze… Pustynia, Tajga, Miasto, Wieś – nie jesteś sam. Co masz robić dalej – odpowiedź jest prosta: co chcesz, bo jesteś wolny naprawdę – bo z Jezusem u boku, a więc: buduj, kochaj, módl się, zawierzaj, pomagaj, zwiedzaj, raduj się, BĄDŹ… On idzie z nami, my idźmy z Nim… On też nam ufa.

ConsPR

Jak mam Cię kochać?

Modlitwa w procesie nawrócenia.

Modlitwa jest darem. Jest zaproszeniem do bliskiego obcowania z Bogiem. Jej inicjatorem zawsze jest Bóg, który z serca przepełnionego pulsującą miłością ku człowiekowi oczekuje, aby ten życzliwie odpowiedział na to zaproszenie „tak”. Miłość Boga jest ofiarowana darmo. Ze względu na swoje zatwardziałe serce oparte na skale pychy człowiek częstokroć jednak nie dostrzega tych Bożych porywów ku Miłości. Dusza pozostaje uparta i niewdzięczna względem Tego, który tak wiele darów uczynił.

Modlitwa ma sens wtedy, gdy nie jest monologiem i zakłada istnienie relacji komunikacyjnej. W przeszłości bardzo często nie zdawałem sobie sprawy z tego faktu, że pomimo niepoświęcania specjalnego czasu na rozmowę z Bogiem, de facto ją prowadziłem. Obecnie dostrzegam, jaką łaskę otrzymałem. Jedna z definicji modlitwy określa ją jako rozmowę z Tym, o którym wiemy, że nas kocha.

Bez tej nieuświadomionej modlitwy, która przyjmowała często pozę buntu czy rewolty, braku zgody na drogi Boże, utonąłbym w błocie zła. Ten buntowniczy dialog mimo wszystko był modlitwą – modlitwą dziecka upartego, egoistycznego, zapatrzonego w siebie.

Modlitwa jest zaproszeniem do wejścia na drogę miłości. Nikt, kto wejdzie w kontakt z Bogiem, nie może w dalszej perspektywie pozostać obojętny na Jego działanie.

Proces dojrzewania duchowego, inaczej niż dzieje się to z procesem dojrzewania w innych sferach, przebiega u różnych osób odmiennie. Niektórzy dzięki Bożej łasce są w stanie dojrzeć duchowo w wieku kilku czy kilkunastu lat; u drugich odbywa się to w wieku dojrzałym, a nawet u kresu ziemskich zawodów.

Tymczasem wkroczenie na drogę bliższej relacji z Bogiem wymaga dokonania zmiany perspektywy. Trzeba zaprzestać próżnego i samodzielnego wdrapywania się po drabinie, dla którego Bóg jest tylko tłem. Póki podsycana będzie własna pycha przypisująca sobie wszelkie sukcesy, póty człowiek pozostanie głuchy na Boży Głos, a wołania pozostaną rozproszone.

Musimy nauczyć się schodzenia, aby wzrastać. Temu służy pokora, czyli umiejętność stanięcia w prawdzie o sobie, o bliźnim i o otaczającej nas rzeczywistości. Pozostaje zatem powiedzieć Bogu trzy razy „tak”. „Tak” dla akceptacji samego siebie. „Tak” dla przyjęcia bliźniego takim, jakim jest. I trzecie „tak” dla świata, który stworzył Bóg.

Fundamentem jest zgoda na zejście ku prawdzie o swojej nędzy. Póki człowiek żyje w stanie takiego swojskiego bycia w świecie i zadowolenia z samego siebie, niemożliwa jest przemiana serca. Jak mówił Platon w odniesieniu do filozofii: „Bo jeśli człowiek uważa, że mu czegoś nie brak, czyż będzie pragnął tego, na czym mu, jego zdaniem, nie zbywa?”2.

Bóg działa w sposób delikatny. Ma swoistą pedagogię w uczeniu rozmowy ze sobą. Czasem jednak musi zadziałać w sposób zdecydowany, gdy zwykłe środki prowadzące człowieka ku jego pełni i świętości zawodzą. Człowiek wychodzi z takiego stanu otępienia duchowego często dopiero na skutek tzw. sytuacji granicznych, które go wytrącają ze stanu inercji.

Jedną z takich sytuacji jest choroba. Stało się to moim udziałem. Gdy zachorowałem, zacząłem zadawać sobie pytania o jej przyczynę, o stan i skutki. Trudno było znaleźć sensowne uzasadnienie. Dostrzegłem za to wyraźnie, że perspektywa czasowa mojego życia została zdecydowanie ograniczona. Nic już nie było takie oczywiste.

Myśl zaczęła nieśmiało kierować się ku Bogu. Na początku było to tylko takie „chodzenie przy Bogu”. Przyglądanie się Mu z pewnej odległości i powrót pamięcią do zdarzeń, kiedy On był dla mnie tak bardzo rzeczywisty i oczywisty. Uciekałem się do moich doświadczeń z dzieciństwa i wczesnej młodości. Co we mnie jeszcze pozostało z tamtych wyobrażeń i moich z Nim relacji?

Uświadomiłem sobie, że pomimo okresów mojej oschłości i obojętności Bóg przy mnie cały czas był. To ja sam go usuwałem poza krąg tzw. „znaczących innych”. Moje myśli zaczęły coraz częściej biec ku Niemu. Nie rozmawiałem z Nim, ale myślałem o Nim. Czy była to modlitwa? Dla upewnienia się podpierałem się modlitwami, których uczyłem się w dzieciństwie. Pacierz, akty strzeliste, modlitwy „książeczkowe”. Tak było pewniej.

Pycha poczęła cierpieć. Trudno siebie zobaczyć w swojej nędzy. Musiałem ją zacząć akceptować, ale nie byłem w stanie rozmawiać z Bogiem. Po pewnym czasie poczułem wyraźniej swoją zależność od Kogoś, ale trudno się było przyznać się do swojej niewystarczalności.

Jestem przekonany, że to instynktowne zbliżanie się do Boga i poszukiwanie odpowiedzi na jego wezwanie były źródłem i inspiracją wejścia na drogę nawiązywania i budowania przyjaźni z Tym, który mnie ukochał miłością odwieczną.

Modlitwa nadała sens wielu wydarzeniom poprzedzającym moją decyzję o pójściu za Nim. Również obecnie wyznacza kierunek ku przyszłości.

To nic, że wciąż odczuwam pokusę zerkania ku przyjemnościom świata. Mam wciąż nadzieję, że moja słabość może być moją siłą, o ile tylko pozostanę z Bogiem. Byłem w trudnej sytuacji, ale z pewnością byłoby ze mną gorzej, gdyby nie to instynktowne kierowanie oczu ku Bogu w sytuacji życiowego topienia się...

Zmiana samych nawyków nie jest wystarczająca i nie stanowi celu samego w siebie. Regularna modlitwa jednak dyscyplinuje, uczy odpowiedzialności i pokory.

Pragnę zmierzać ku ścisłej, intymnej relacji z Bogiem. Jestem przekonany, że tylko On może przemienić moje wnętrze i dokonać przemiany nie tylko moich nawyków, ale w ogóle mojej mentalności, aby dokonała się we mnie prawdziwa metanoia. Już wiem jak to zrobić – środkiem do tego jest wytrwała modlitwa. Modlitwa jest kanałem, poprzez który Bóg pragnie nas obdarzać łaską uzdrowienia. Uzdrowienia rozumianego w sposób holistyczny.

Modlitwa wymaga zawierzenia i ufności. Trudno było mi się na to w przeszłości zdobyć. Chciałem kreować świat wedle własnego pomysłu i siebie „zbawić” własnymi siłami. Jakże niczego nie rozumiałem!

Pragnąłem żyć, gdyż dobrze rozumiałem, że nie żyłem, a jedynie zmagałem się z cieniem śmierci, i nie miałem nikogo, kto by dał mi życie, i sam nie mogłem go sobie wziąć. Ten zaś, który mógł mi je dać, miał rację, że nie spieszył mi z pomocą, gdyż tyle razy zwracał mnie ku Sobie, a ja Go porzucałem3.

Myślę sobie, że jestem jak to ziarno rzucone przez Siewcę. Wichry życia rzucały mną to na gleby pustynne, to pomiędzy ciernie... Zostałem jednak rzucony przez Siewcę!

Ufam, że Boski Ogrodnik już dopilnuje, żebym nie zmarniał. Wpierw muszę jednak obumrzeć...

Laiko

1 Por., Teresa od Jezusa, Księga mojego życia, Poznań 2009, 8,1, s.121.
2 Platon, Uczta, Literatura.net.pl, s.41
3 Por., Teresa od Jezusa, Księga mojego życia, Poznań 2009, rozdz. 8, s.133

Moja modlitwa

Dziękuję Ci, Boże za to, że mnie stworzyłeś. Dziękuję Ci za to, że jestem właśnie taki. To był Twój plan i wierzę z całą pewnością, że tak, jak Ty sam, i on doskonały. Dałeś mi właśnie takie szczególne odczucia. Powierzyłeś mi wielkie zadanie i wiem, że trwając przy Tobie, Twoim Synu i z mocą Ducha Świętego, mogę wszystko. W tym wszystkim dałeś mi jeszcze wielki dar – Żonę i Dzieci. Jak to było możliwe? Teraz wiem.

Oglądam się wstecz i widzę małego chłopca, który już wiedział… I widzę młodego chłopaka, który nie chciał się pogodzić z tą rzeczywistością. Teraz już jako dojrzały mężczyzna i ojciec dziękuję Ci za tę piękną inność – za ten szczególny dar, który przyjmuję od Ciebie.

Jednak zło próbuje zaistnieć, chce mnie wyrwać z Twoich ramion. Przepraszam Cię, Panie, za moje plany, w których zapominam o Twojej woli, kiedy nie podejmuję Namiotu. Próbuję robić coś sam, pomimo że już nieraz się potknąłem… Wielbię Ciebie, Panie, w trudzie dnia codziennego, w tych wszystkich doświadczeniach życiowych. Rodzina, praca, sukcesyzawodowe oraz moje doświadczenia życiowe, choroba, różne dylematy i drzemiący we mnie stary człowiek ze skłonnościami do narzekania, płaczu czy szemrania.

Ja już wybrałem swoją drogę i chcę nią kroczyć. Nie mogę myśleć tylko o sobie, o swoich doznaniach i przyjemnościach. Muszę być odpowiedzialny za siebie i swoją Rodzinę. Jestem też odpowiedzialny za wszystkich, których spotykam na swojej drodze. Przecież nikt nie dał mi prawa do wyrządzania innym szkody.

Panie, Ty mnie powołałeś do służby we wspólnocie Kościoła Katolickiego. Pragnę świadczyć o Twoim miłosierdziu, o Twoim ojcostwie, o Twojej bezgranicznej dobroci. Zaprosiłem Cię do swojego serca. Jesteś moim Panem i Zbawicielem.

Jasiek