emocjonalny napisał(a):
Myślę, .... że Bóg miał wobec mnie taki zamiar już wcześniej, tylko bardzo z tym walczyłem i się przed tym broniłem. Czułem to. Bóg podjął za mnie decyzję, bo sam nie potrafiłem tego zrobić. Zawsze myślałem, że ufam Bogu, ale ten sprawdzian oblałem.
Niekoniecznie, Rafale. Bóg chyba nigdy nie podejmuje decyzji za nas. Dał nam pełną wolność i jej nie ogranicza, choćby z najbardziej życzliwych pobudek. Decyzje są nasze, tylko musimy coś dostrzec lub do czegoś dojrzeć, by właściwie wybrać. Bóg nam pomaga w tym sensie, że skłania nasze głowy i serca do dojrzenia właściwych przesłanek. I niekoniecznie jesteśmy tego tak całkiem świadomi, czasami to rodzaj maleńkiego, naszego prywatnego "cudu". Obciążony myślami o tym walczeniu z Bogiem i bronieniu się przed Nim, mogłeś nie czuć swojego "autorstwa", lecz decyzja była jednak Twoja - wybór pójścia za Nim. Nie oskarżaj się więc, nie oblałeś sprawdzianu, skoro Jego wybrałeś. (Ileż to razy wydaje nam się, że oblaliśmy, a potem okazuje się inaczej?
).
Ale to wcale nie jest ułatwienie dobrego samopoczucia. Dopiero teraz "zaczynają się schody". Nie licz na to, że Bóg będzie rozwiązywał Twoje problemy
za Ciebie. Twój wybór daje Ci pewność, że idziesz dobrą drogą. Dobrą, co nie znaczy - łatwą i przyjemną. Jeśli wybieramy pójście za Jezusem, to z całym "dobrodziejstwem inwentarza". Razem z Golgotą. Tyle, że On tam był pierwszy i dużą część bólu wziął na siebie. Jeśli Mu zawierzymy, nasza Golgota jest o tyle łatwiejsza, że widzimy światło przed sobą. Owszem, wchodzimy w "ciemną dolinę", lecz zła się nie ulękniemy, bo On jest z nami. Ale tylko wtedy, jeśli Mu rzeczywiście wierzymy.
Dziś jest Ci trudno, bo brakuje Ci bliskości drugiej osoby. Widzisz jednak sam, że będąc w związku broniłeś się przed Bogiem. On mimo wszystko nie zraził się, nie spisał Cię na straty, lecz podał Ci rękę. Wzywa Cię, jak Jezus opuszczając piekło, do którego zstąpił po śmierci, wzywa Adama:
chodź ze Mną!. Może więc najpierw pójść za Nim do końca, całym sobą, oddać Mu całe swoje życie, a dopiero potem liczyć na to, że On "znajdzie jakieś rozwiązanie"? Bo może to rozwiązanie wcale nie będzie polegało na kimś "namacalnym"? Może Bóg będzie chciał mieć Cię całego tylko dla siebie? Dziś mówisz:
On jest najlepszym Przyjacielem, ale ... i liczysz na kogoś jeszcze (takiego jak Ty). Myślę, że szansa jest tylko w porzuceniu tego "ale". Jezus staje się naszym Przyjacielem, dopiero gdy uznamy Go za jedynego swego Pana. Wiem - to jest wielkie ryzyko. Takie, przed jakim Jezus postawił kandydatów na Apostołów. To On nas najpierw wybiera i daje nam wolność odpowiedzi w postaci wyboru Jego. Ale ten nasz wybór musi być bez warunków wstępnych, bez "ale". Jeśli podejmujemy to ryzyko zawierzenia Mu w pełni, mamy jednak "100-procentową gwarancję wygranej":
W Tobie, Panie zaufałem, nie zawstydzę się na wieki.
Wybacz to "kazanie", nie piszę tego jednak z pozycji kogoś, kto posiadł mądrość. Raczej przeciwnie - piszę to w dużej mierze do siebie samego. Sam muszę się codziennie zasilać w tym, w co wierzę. Chyba na zasadzie
jeden drugiego ciężary noście łatwiej mi to przychodzi, gdy mówię o tym komuś w podobnej sytuacji. Niech Duch Święty nie pozwoli naszej wierze osłabnąć ani na moment!
Pozdrawiam Cię serdecznie,
Q